28 kwietnia 2015

ORLEN Warsaw Marathon 2015 oczami uczestnika

Kiedy pierwszy raz usłyszałem o pomyśle zorganizowania drugiego maratonu w Warszawie lekko się zdziwiłem. Internet huczał od dyskusji na ten temat a pomysł miał tylu samo zwolenników ilu przeciwników. Jednak mimo to ORLEN Warsaw Marathon wystartował w 2013 roku. Pierwsza edycja zupełnie mnie nie interesowała z uwagi na start w Dębnie w ramach starań o zdobycie Korony Maratonów Polskich. W 2014 roku z kolei zmagałem się z kontuzją i odpuściłem wiosenny maraton. Jesienią przy okazji rozmów z maratończykami podczas 32. Maratonu Wrocławskiego nasłuchałem się wielu pochwał pod kątem nowego wiosennego maratonu w Warszawie i postanowiłem wystartować w trzeciej. Wpisałem się na listę startową i rozpocząłem przygotowania. Powrót do regularnego treningu po długiej przerwie nie był łatwy. Świadomy braku formy postanowiłem nie atakować życiówki a wręcz przeciwnie - pobiec najwolniejszy maraton prowadząc kolegę na złamanie czwórki.

Wyjazd na maraton do innego miasta zwykle wiążę z odwiedzinami u znajomych lub krewnych. Tak było i tym razem. W okolice Warszawy dotarliśmy już w piątek wieczorem przez co w sobotę obudziłem się mocno niewyspany i zmęczony. Kuzyni nie chcieli nas wypuścić zbyt wcześnie, więc nie wzięliśmy udziału w sobotnim marszobiegu charytatywnym "Biegam bo lubię. Pomagam". Udało nam się natomiast oglądać jego finish i dopingować uczestników tuż przed metą. Organizacja miasteczka biegaczy, strefy mety, expo i biura zawodów zrobiła na mnie nie mniejsze wrażenie niż druga linia metra. Organizatorzy zadbali o to, żeby ktoś kto nie miał czasu zapoznać się z informacjami na stronie maratonu, bez problemów mógł dotrzeć do namiotu biura zawodów czy na pasta party. Wszędzie byli wolontariusze, którzy grzecznie informowali co gdzie i jak. 

Do biura zawodów zawitałem około godz. 19:00 i w zasadzie bez kolejki odebrałem pakiet startowy. W dużym foliowym worku znalazłem nr startowy, koszulkę i czapkę, informator, batonik musli i voucher na posiłek po biegu. Po odebraniu pakietu zrobiłem szybką rundę po stoiskach expo. Nie skusiłem się ani na nowe buty ani na kompresy czy inne gadżety. Kupiłem za to pyszne ciastka zbożowe z myślą o dzieciach i słoik dżemu truskawkowego z dodatkiem wyciągu z żeń-szenia na przedstartowe śniadanie. W międzyczasie dołączyła do nas Ola, która kilka miesięcy wcześniej zachęcała mnie do udziału w tej imprezie a w tym roku przyjechała na dyszkę. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że ze względu na późną porę nie idziemy na Pasta Party tylko zabieramy dzieciaki na nocleg a kolację zrobimy sami. W drodze nasłuchałem się opowieści o zeszłorocznej edycji OWM. Zestawiając je z tym co zobaczyłem spodziewałem się niesamowitego wydarzenia.

Sycąca kolacja składała się z makaronu wymieszanego z posiekanymi suszonymi pomidorami i oliwą. Niebo w gębie. Po kolacji uszykowałem strój, przypiąłem nr startowy i starym zwyczajem wypiłem buteleczkę złocistego napoju na sen. Padłem jak zabity i z dużym trudem wstawałem chwilę po godz. 6:00 rano. I znowu rutyna - poranna toaleta, prysznic, na śniadanie białe bułki, żółty, dżem i czarna herbata. Potem plastry na sutki, pakowanie ciuchów i rzeczy do plecaka i droga w kierunku startu. Dopiero w metrze poczułem tę wspaniałą atmosferę. Wszędzie byli ludzie z przypiętymi numerami startowymi, w butach biegowych, z workami do depozytu, uśmiechnięci i zadowoleni. Na stacji Stadion Narodowy z wagoników wylała się rzeka biegaczy. W umówionym miejscu spotkałem Ariela, kolegę z którym zaplanowałem start.

W strefie depozytów byliśmy chwilę po godz. 8:00. Na spokojnie przebraliśmy się i oddaliśmy worki do depozytu. Zaczął kropić delikatny deszcz a temperatura ciągle rosła. Stojąc na środku placu w krótkich spodenkach i koszulce było chłodno ale już w truchcie było idealnie. Deszcz kropił coraz mocniej a z megafonów zaczęły płynąć komunikaty o konieczności napełniania stref startowych. Udaliśmy się w ich kierunku zatrzymując się po drodze w kolejce do kabin WC. Po krótkiej chwili jeden z wolontariuszy poinformował nas, że stanie w tej kolejce nie ma sensu bo w strefie startu jest mnóstwo pustych toalet i rzeczywiście tak było.

Strefa startu na Wybrzeżu Szczecińskim podzielona była na pół. Na prawym pasie jezdni zbierali się biegacze do startu na 10km, na lewym pasie maratończycy. Nr startowe miały oznaczone strefy czasowe i trzeba było się tego trzymać. Tzn. mając na numerze strefę niebieską 3:00-3:30 nie można było wejść do strefy 4:00-4:15. Musieliśmy się z Arielem rozdzielić przy wejściu do stref ale znalazłem sposób na to, żeby dołączyć do niego przed startem.

Najpierw ruszyli hand-bikerzy a chwilę po nich biegacze na obu dystansach. Startowi towarzyszyło uwolnienie setek biało-czerwonych balonów napełnionych helem, które wiatr poniósł w kierunku Stadionu Narodowego. Kiedy maszerowaliśmy do maty startowej przybiłem piątkę z innym kolegą, który szedł po drugiej stronie barierki. Zarówno moje i jego zdziwienie było duże kiedy się spotkaliśmy. Krzyknął, że za rok będzie biegł po mojej stronie barierki i pognał na dychę. My z Arielem powoli zbliżaliśmy się do bramy z napisem START.

No i ruszyliśmy! Kolejny start, kolejny maraton, kolejna porcja niesamowitych emocji. Uśmiech na twarzy i pełen luz w kroku. Na głowie czapka na ręku zegarek. Bez paska na biodrach, bez bidonu, bez żeli. Na totalnym luzie, wypoczęty, najedzony, gotowy do wykonania zadania jakim było odpowiednie poprowadzenie Ariela. Pierwsze kilometry biegliśmy w dużym tłumie. Miarowo ale trochę za szybko. Miałem wrażenie, że trasa ciągle prowadzi lekko w dół, więc te kilkanaście sekund na kilometr nie wydawało mi się zbyt dużym przegięciem. Zdecydowanie na minus tej imprezy zaliczam punkty odżywiania i nawadniania. Zlokalizowane były tylko po jednej stronie jezdni a w dodatku wolontariusze nie nadążali z uzupełnianiem kubków. Poradziłem koledze, żeby biegł spokojnie a ja będę ogarniał punkty. Na pierwszym, w okolicach 5 km, dosłownie czekałem na nalanie izotonika do kubka. W tym samym czasie ktoś z tłumu biegaczy wylał mi kubek izo na plecy. Nie przejąłem się tym zbytnio bo i tak padał lekki deszcz. Złapałem dwa kubki i pognałem do Ariela. Podobnie było 2,5 km dalej kiedy znowu musiałem poczekać aż ktoś poda mi banana i napoje. Postanowiliśmy wyprzedzić baloniki na 4:00 i biec na czele tej dużej grupy. Idealnie się złożyło bo od 9 km było lekko z górki. Kiedy wreszcie przebiliśmy się przez tłum biegaczy poczułem duże parcie na pęcherz. Zwykle w takich momentach pomagało mi zwiększenie tempa ale tym razem nie mogłem sobie na to pozwolić. Skoczyłem w bok a koledze kazałem biec równym tempem bez oglądania się na mnie. Po raz pierwszy na maratonie zszedłem z trasy za potrzebą. Cóż kiedyś musi być ten pierwszy raz. Chwilę później biegłem chodnikiem w tempie ok. 4 min/km i po kilkuset metrach dogoniłem kolegę obrabiając po drodze "od tyłu" punkt odżywiana na 12,5 km :) Ta przebieżka dobrze mi zrobiła. Muszę przyznać, że każdy ma swoje maratońskie tempo i bieg zbyt szybki kończy się ścianą ale tempo dużo wolniejsze od maratońskiego również nie jest komfortowe. Nogi rwą się same do biegu ale głowa na to nie pozwala.
Mijaliśmy kolejne kapele, których na trasie było mnóstwo. Głośna muzyka działa niezwykle dopingująco. Pomimo złej pogody w wielu miejscach stały większe i mniejsze grupki kibiców. Rozmawialiśmy na różne tematy. Na 15 km wziąłem całą butelkę izotonika. Popijaliśmy z niej, więc na kolejnych punktach łapałem banany, czekoladę i gąbki z wodą pomijając stoły z kubkami.

Wraz z biegiem czasu i kilometrów rosło zmęczenie. Na 21 kilometrze był krótki ale stromy zbieg. Puściłem się swoim tempem, pobiegłem luźno bez hamowania. To była kolejna chwila wytchnienia. Na 22 km natknęliśmy się na prywatny punkt nawadniania obsługiwany przez Tomasza Lisa. Jednak jego nie dostrzegłem, dopiero następnego dnia przeczytałem o tym w sieci. Fajna sprawa. Chłopak nie mógł pobiec to pomagał innym. Kto lepiej zrozumie maratończyka jeśli nie drugi maratończyk?

Po 23 km mój kompan zaczął odczuwać duże zmęczenie. Powtarzałem mu, że to normalne, że nasze tempo jest miarowe i mając 2 minuty zapasu możemy nawet pozwolić sobie na lekkie zmniejszenie tempa jednak lepiej by było gdybyśmy zostawili je na wszelki wypadek. Np. na wywrotkę, którą widzieliśmy na trasie. Albo na skok do toalety lub atak kolki.

Po 30 km Ariel przycichł zupełnie. Od początku biegu pytałem go co 5 km o kolejne międzyczasy, które mimo, że miałem w głowie, chciałem żeby czytał z opaski, którą miał na nadgarstku. Właśnie po 30 km to były jedyne słowa jakie do mnie wymawiał. No może poza tymi, że mnie słucha ale nie chce odpowiadać, albo, że jest zmęczony i czuje, że zaczyna brakować mu sił. Robiłem wszystko, żeby go zmotywować. Kontrolowałem jego tętno, sprawdzałem krok, w krytycznych momentach sygnalizowałem, że możemy deczko zwolnić szybko powracając do zadanego tempa. Generalnie wmawiałem mu, że jego ciało spisuje się dobrze a jedynie głowa wysiada. Słuchał uważnie i stosował się do zaleceń. Po 38 km zasygnalizował, że dopadła go kolka i prawie się zatrzymał. Nie pozwoliłem mu na to, bo umówiliśmy się, że po 30 km nie będę słuchał jego narzekań i o ile nie stwierdzę, że jest z nim źle nie pozwolę mu przejść do marszu.

Mijaliśmy kolejnych biegaczy, którzy maszerowali. Byli też słaniający się na nogach zombie, kilku zbierało pogotowie. Na 39 km Ariel rzucił, że zamienia się w zombie. Wytoczyłem najcięższe działa. Gadka motywacyjna, której doświadczył nie była miła, ale podziałała. Podkręcałem lekko tempo kiedy zwalniał i zwalniałem kiedy dotrzymywał kroku. Rzuciłem, żeby poklepał się po policzkach bo blado wyjdzie na zdjęciu na mecie. O dziwo zrobił to. Już wiedziałem, że da radę. Nie słuchałem jego narzekań, że ostatni podbieg będzie zabójczy. Kibice krzyczeli kiedy do mety brakowało 0,5 km a ja już tylko odskakiwałem mu, żeby go zmotywować. Chłopak jest triatlonistą więc działały na niego moje pokrzykiwania, że robiąc Iron Mana takie zmęczenie to pikuś. Ostro parł do przodu, ciężko dyszał, ale wyprostowany i równym szybkim krokiem gnał w kierunku mety. Widziałem jego olbrzymie zmęczenie i byłem pełen podziwu dla sposobu w jaki biegnie. Spiker krzyczał, że zostały 3 minuty do złamania czterech godzin. To ostatecznie zmotywowało nas do pędu w kierunku bramy z napisem META. Wpadliśmy tam w czasie 3:58:57 brutto, 3:54:20 netto czyli dokładnie tak jak zaplanowałem. Cieszyliśmy się jak dzieci. Ariel poprawił życiówkę o ponad 20 minut! Odebraliśmy medale, napoje, folie NRC i udaliśmy się na odpoczynek do sali masaży. Ariel skorzystał z krioterapii zanurzając się w wodzie z lodem i odżył. Były piątki z innymi biegaczami, podziękowania i wspomnienia z trasy. Chwilę później musieliśmy się rozstać bo dochodziła godzina 14:00 o której umówiliśmy się ze swoimi rodzinami. Maraton się zakończył.


Z mojej perspektywy to był udany bieg. 11 maraton był najwolniejszym ale też najmniej obciążającym i eksploatującym mój organizm. Czułem zmęczenie ale nie olbrzymie. Mijając 30 km śmiałem się w duchu, że jeszcze nigdy nie miałem tak dobrego humoru po 30-tce. Na 35 km poczułem zmęczenie w nogach. Nagle nad prawym kolanem pojawił się ból przez który zmuszony byłem zrobić przerwę w bieganiu w 2014 roku. Potem pojawił się dziwny wir w żołądku. Zdałem sobie sprawę, iż mimo, że zmęczenie nie jest duże to psychika zaczyna płatać mi figla. Nie wspominałem o tym Arielowi podczas biegu i szybko się z tym uporałem pokrzykując na niego, że to głowa mu siada a nie nogi, kiedy zaczął narzekać :) Czułem to samo co on ale w dużo mniejszym stopniu. Będąc na ostatniej prostej do mety kątem oka zauważyłem swoją rodzinkę i nie zdążyłem przybić im piątek. Chciałem zawrócić ale zdałem sobie sprawę, ze takim zwrotem mogę doprowadzić do wypadku na trasie gdyż wielu biegaczy gnało na złamanie czwórki. Przybijałem piątki na trasie wszystkim dzieciakom, które wyciągały do mnie rączki. Swoim mi się nie udało. Cóż nie wszystko mogło zagrać w 100%.

Jestem cholernie zadowolony z udziału w tej imprezie. OWM to organizacyjny majstersztyk. Skala wydarzenia jest olbrzymia i można się poczuć jak na międzynarodowej imprezie. Na trasie słychać było wiele języków obcych. Było mnóstwo punktów nawadniania i odżywiania. Były świetne kapele i świetni kibice. Był koleś który wiózł na rowerze głośnik grający głośną muzę w okolicach 23 km. Pozdro dla niego, bo dawał mega powera. Były banany i czekolada wdeptane w asfalt, był kubki pod nogami i izotonik na plecach. Był deszcz i momentami było zbyt tłoczno i duszno. Jednak bilans wychodzi na WIELKI PLUS.

Ariel również jest zadowolony z życiówki i taktyki biegu. To daje mi do myślenia i skłania do tego, żeby kiedyś wystartować w maratonie w roli oficjalnego pace-makera. Chciałbym poprowadzić grupę i doprowadzić ją do wymarzonego celu. Może kiedyś.

Tylko dzieciaczki na mecie nie mogły się na mnie doczekać. Padły z nudów bo dmuchane zamki były mokre od deszczu i nie można było na nich skakać. Żona również stwierdziła, że to już ostatni raz i więcej ze mną nie jedzie.... Kilka godzin później w drodze powrotnej zmieniły zdanie :)

Relację kończę dwa dni po biegu. Czuję się świetnie. Nie odczuwam żadnych przykrych następstw biegu maratońskiego. Podchodząc do maratonu z pokorą można go przebiec bez uszczerbku na zdrowiu i wspominać go jako coś pięknego, od początku do końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...