27 kwietnia 2016

Orlen Warsaw Marathon 2016 - relacja, podsumowanie, wnioski

Czwarta edycja Orlen Warsaw Marathon już za nami. W tym roku po raz kolejny spróbowałem swoich sił na królewskim dystansie przemierzając ulice Warszawy. Ciesze się, że mogłem biec po śladach czołówki polskich maratończyków, którzy walczyli o miejsca na podium Mistrzostw Polski Mężczyzn w Maratonie. Gratulacje należą się Arturowi Kozłowskiemu, który w pięknym stylu z czasem 2:11:54 zwyciężył w klasyfikacji generalnej. Brawa również dla Henryka Szosta, który zajął drugie miejsce z czasem 2:12:40. Heniu jest twarzą tej imprezy,  a dla większości polskich biegaczy niekwestionowanym biegowym bohaterem narodowym.

Zapraszam do lektury relacji z tego wydarzenia widzianego z perspektywy biegacza amatora.

Piątek


W samotną podróż autem do stolicy wybrałem się w piątkowy poranek. Widok słońca wstającego nad autostradą pozytywnie nastrajał. Wpatrzony w drogę przed sobą rozmyślałem o czekającym mnie wyzwaniu. 



Weryfikowałem założenia i w oparciu o tegoroczne doświadczenia ze startów na dyszce i w połówce układałem strategię na niedzielny start. Jak się można domyślić droga minęła szybko. Ze względu na obowiązki służbowe i wieczorne spotkanie z kolegami z pracy, bo nie samym bieganiem żyje człowiek, odpuściłem piątkowy trening.


Sobota


Z kolei kiedy w sobotni poranek przeszło mi przez myśl, żeby zrobić lekki rozruch natychmiast porzuciłem ten pomysł nauczony doświadczeniem, że dzień przed maratonem ma być dniem odpoczynku i relaksu. Po śniadaniu w towarzystwie Ariela, z którym biegłem OWM w zeszłym roku, wybrałem się do Biura Zawodów po odbiór pakietu startowego. Organizatorzy i tym razem wykazali się profesjonalizmem. Mimo, że miasteczko biegowe było rozległe nie było problemów z poruszaniem się po nim dzięki licznym oznaczeniom i uczynnym stewardom. Odbiór pakietu na maraton poszedł gładko. Równie sprawnie poszło Arielowi odbieraniu pakietu na dyszkę, bo ten dystans wpisał sobie w plan przygotowań do startów w triathlonie.



Tegoroczne Expo było okazałe. Tradycyjnie zwiedziłem praktycznie każde stoisko wdając się tu i tam w dyskusje, dygresje i polemiki. Zakupiłem też zestaw trzech żeli, które odkryłem w zeszłym roku na OWM i od tamtego czasu stosuję je z powodzeniem.

Po powrocie ze Stadionu Narodowego oddałem się kuchennym rewolucjom. W ruch poszły noże, patelnie i durszlaki aby przygotować wielką porcję makaronu i sosu pomidorowego, którymi opychałem się do wieczora. 



Przed położenie się do łóżka szykując rzeczy na start zorientowałem się, że nie zabrałem ze sobą zestawu ciuchów biegowych na kiepska pogodę, którą niestety zapowiadały wszelkie prognozy. Nie pozostało mi nic innego jak przypiąć numer startowy do koszulki a do plecaka oprócz spodenek i czapeczki spakować duży worek foliowy, którym planowałem się okryć po wyjściu z depozytu do stref startowych. Kiedy miałem już pewność, że wszystko uszykowałem położyłem się do łóżka. O dziwo nie było problemów z zaśnięciem.


Niedziela


Budzik zadzwonił o 5:50 ale ledwo zwlokłem się z łóżka kilka minut po szóstej. Zrealizowałem punkt po punkcie maratoński przedstartowy rytuał czyli toaleta, prysznic, przyklejanie plastrów, ubieranie i wreszcie śniadanie. Od lat mój sprawdzony zestaw zawsze wygląda tak samo czyli bułki, niewielka ilość masła, żółty ser i dżem truskawkowy w dużej ilości. Do tego kubek dobrej czarnej herbaty. Takie posiłek zjedzony na ok. dwie godziny przed startem gwarantuje mi duży zapas energii i dobre samopoczucie na trasie. O godzinie 7:10 siedziałem już w metrze pędzącym w kierunku Stadionu Narodowego ucinając pogawędki o bieganiu z innymi pasażerami. Na każdej stacji dosiadało się coraz więcej biegaczy, a w powietrzu dominował zapach maści rozgrzewających. Po przybyciu na miejsce rzeka biegaczy wylała się z wagoników metra i popłynęła w kierunku depozytów. 



W drodze robiąc pamiątkowe zdjęcia mety i stadionu poznałem Marcina z Wrocławia. W krótkiej rozmowie poradziłem mu, żeby mimo złej pogody zrezygnował z bluzy w której chciał biec oraz żeby rozważył bieg z narastającą prędkością. Jak się później okazało nie zawiódł się na tych radach.

Depozyty


Mimo, że OWM określany jest mianem Narodowego Święta Biegania swoich uczestników podejmuje i obsługuje wokół Stadionu Narodowego, a nie na nim. Przy kiepskiej pogodzie (wiatr i tylko kilka stopni Celsjusza na plusie) słychać było negatywne komentarze na ten temat jednak mi to kompletnie nie przeszkadzało. Szatnie i depozyty, mimo że w namiotach, bardzo dobrze spełniały swoją rolę. 




Jedyne co mnie zdziwiło to godzina zamknięcia depozytów wyznaczona na 8:10 co w zestawieniu z planowanym startem o 8:45 zmuszało do "przetrwania" na dworze przez około pół godziny. Przygotowałem się na to zabierając ze sobą foliowy worek, którym okryto mnie na mecie Maratonu Warszawskiego w 2013 roku, kiedy zrobiłem życiówkę na tym dystansie. 



Ze względu na pamiątkę właśnie żal mi było rozstawać się z tym kawałkiem folii na 5 minut przed startem ale nie było innego wyjścia. Worek powędrował do śmietnika a ja do swojej strefy startowej.

Strefa startowa


Zapisałem się do błękitnej strefy 03:00:01 - 03:30:00. Mimo tłumów nie było problemów z odnalezieniem drogi i właściwej bramki. Po jej przekroczeniu spotkałem starego znajomego z czasów dzieciństwa, który debiutował w maratonie. Po wymianie kilku zdań przesunąłem się w głąb strefy ustawiając się daleko za balonikiem na czas 03:30:00. Po chwili nastąpiło wspólne odliczanie i ruszyliśmy przed siebie.

Początek


Nie jestem przesądny, nie robiłem popłochu ale podświadomie rozważałem w myślach również czarne scenariusze na ten start dlatego od początku mocno pilnowałem tempa, żeby nie było zbyt duże. Celowałem w czas poniżej 3:30, więc zakładając bieg negative-split'em mogłem sobie pozwolić na początku na bieg ze średnim tempem powyżej 5 min/km. Tak też zrobiłem ale już na drugim kilometrze wykorzystując ukształtowanie terenu spokojnie podkręcałem tempo utrzymując tętno na tym samym poziomie. W dodatku mocno wiało, więc zdając sobie sprawę z tego, że wiatr nie będzie moim sprzymierzeńcem zwłaszcza w drugiej części biegu postanowiłem biec na tętno II zakresu. 

Trasa wyglądała znajomo, bo już kilka razy miałem okazję biegać po Warszawie. Zapamiętałem profil trasy i wiedziony doświadczeniem z Półmaratonu Warszawskiego z 2011 roku mocno zwolniłem na początku podbiegu na 5 km. Okazało się jednak, że po latach treningów w górach ten podbieg to żadne wyzwanie, zwłaszcza na początku trasy, więc zaraz po jego zaliczeniu skoczyłem w bok za potrzebą. Dobre nawadnianie organizmu przed startem skutkuje dużym parciem na pęcherz i mimo, że nigdy wcześniej tego nie robiłem tym razem po prostu musiałem na chwilę zejść z trasy.  

Pierwsza dycha


Pilnując tętna przebierałem nogami połykając kolejne kilometry w sercu Stolicy. Mimo kiepskiej pogody na trasie dopingowały nas zorganizowane grupki kibiców i przypadkowych przechodniów. Trafiła się również japońska wycieczka w okolicach Krakowskiego Przedmieścia, która pokrzykując po angielsku dopingowała nas również błyskami fleszy aparatów fotograficznych :) Na punktach żywieniowych i nawadniania rozstawionych co kilka kilometrów łapałem po dwa kubki wody lub izotoniku oraz po kawałku banana. Biegło mi się wyjątkowo lekko a nóżka pięknie podawała.


Druga dycha


Zostawiając za plecami Centrum i Śródmieście Południowe trasa poprowadziła nas na Mokotów i Natolin w kierunku Lasu Kabackiego. Na 15 kilometrze wciągnąłem pierwszy z trzech żeli, które zabrałem na trasę. Zaczęło się wypogadzać i nawet przez chwilę przeszło mi przez myśl, że zrobi się gorąco ale ten scenariusz się nie zrealizował. Gorąco za to dopingowały nas cheerleaderki na specjalnie ustawionych platformach w dwóch miejscach na tym odcinku trasy. Półmetek mijałem zgodnie z planem czyli z czasem 1:44:34 i tętnem w II zakresie.




Trzecia dycha


Kiedy wbiegaliśmy do Powsina, na ostrym zbiegu w zakręcie, hamowałem się przed zbyt szybkim przebieraniem nogami. Wiedziałem, że mimo iż w tym momencie czułem się świetnie mocno tego pożałuję po 30 kilometrze. Nie musiałem długo czekać na potwierdzenie tej teorii, bo za Powsinem zaczął się długi odcinek, na którym wiało tak mocno, że chowanie się za plecami wyższych zawodników niewiele dawało. Mało tego tłum na tyle się przerzedził, że praktycznie cały ten odcinek w kierunku Wilanowa biegłem w pojedynkę. Doceniłem po raz kolejny strategię negative split. Zdałem sobie sprawę, że bieg w równym tempie w takich warunkach praktycznie byłby niemożliwy. Na 27 km wciągnąłem kolejny żel mimo, że wcale nie miałem na to ochoty. Wiedziałem jednak, ze mając za sobą już ponad 2 godziny wysiłku zapasy glikogenu w mięśniach i wątrobie są na wyczerpaniu, więc trzeba było działać w celu zapewnienia energii na ostatnim decydującym odcinku trasy.

Czwarta dycha


Po przekroczeniu tabliczki z napisem 30 km tętno zaczęło rosnąć i chęć utrzymania średniego tempa na poziomie 4:56 min/km wiązała się z koniecznością wejścia w III zakres. Po 32 km było mi już wszystko jedno. Założyłem, że skoro do tego momentu oszczędzałem siły wreszcie mogę się chwilę pomęczyć. Podkręciłem tempo co momentami sprowadzało się do utrzymywania go większym wysiłkiem, bo mimo, że byliśmy znowu wśród zabudowań wiało bardzo mocno. Mimo to cisnąłem do przodu. Kolejni zawodnicy zwalniali lub schodzili z trasy żeby walczyć ze skurczami a ja dosłownie mknąłem slalomem między nimi. Przed oczami miałem cały czas napis z tabliczki jednej z grupy kibiców spotkanych po 30 km "Ściany nie ma. Trasa sprawdzona" co dodatkowo dawało mi powera. Co jakiś czas do głowy docierały sygnały ze zmęczonych mięśni dwógłowych o zbliżających się skurczach ale ignorowałem je traktując to jako bunt organizmu przed kontynuowaniem wysiłku.

Powtarzałem sobie w myślach, że tym razem uda mi się wbiec na metę w dobre dyspozycji. Nie będę walczył ze sobą tylko po prostu wbiegnę. Przypominałem sobie rozważania na temat pokonywania tego maratonu głową i sercem i trzymałem się tej myśli. Po drodze przygrywały różne kapele co dodatkowo mocno mnie dopingowało. Endorfiny buzowały w moich żyłach a nogi same mnie niosły. Na 35 km pochłonąłem ostatnią tubkę żelu i pognałem w kierunku mety.




Finisz


Ostatnie kilometry wspominam wspaniale. To był najprzyjemniejszy finisz na maratonie jaki kiedykolwiek przeżyłem. Nie zrobiłem życiówki ale fakt, że 41 km był najszybszym na całej trasie dowodzi tego, że właściwie dobrana strategia, dobrze wyważony cel, odpowiedni trening i pozytywne nastawienie działają cuda. Na kilkadziesiąt metrów przed metą minąłem baloniki 3:30, które przez całą drogę wydawały się być bardzo odległe. Wbiegłem na metę z gestem tryumfu i uśmiechem od ucha do ucha. 




Nie słaniałem się na nogach, nie marzyłem o tym, żeby usiąść, bo czułem się tak, że mógłbym biec dalej! Odebrałem medal, folię NRC i butelkę wody. Czułem się spełnionym biegaczem i cieszyłem się, że pech mnie nie dopadł trasie mojego trzynastego maratonu. Poszedłem w kierunku depozytów ale korzystając z tego, że wyszło słońce i zwolniło się miejsce na leżaku pod depozytem odpocząłem sobie chwilę ucinając przyjemną rozmowę ze Zbyszkiem z Poznania i Marysią z Warszawy, która debiutowała ze świetnym czasem 3:45. W powietrzu czuć było mnóstwo pozytywnych wibracji. Czułem się tak dobrze, że zrezygnowałem z masażu i po zmianie ciuchów udałem się na regeneracyjny posiłek robiąc sobie po drodze fotkę na ściance dla finisherów OWM. 



Rozglądałem się w poszukiwaniu znanych twarzy ale niestety w tym olbrzymim tłumie nie dane mi było ich spotkać. Po posiłku zwinąłem się w kierunku metra. W drodze rozmawiałem przez telefon z Arielem, który poleciał dychę OSHEE w niewiele ponad 42 minuty a tym samym zrobił życiówkę.


Podsumowanie


Muszę to raz jeszcze podkreślić, że był to najlepszy w moim wykonaniu maraton, mimo że nie zrobiłem życiówki. Jestem bardzo zadowolony z tego jak udało mi się rozegrać ten bieg i rozłożyć siły. 

Organizatorzy OWM stanęli na wysokości zadania. Impreza przygotowana była wzorowo, zarówno w Miasteczku Maratońskim jak i na trasie. Pomysł z pakietem startowym w różnych opcjach zasługuje na pochwałę. Możliwość zakupu tańszego pakietu Basic docenili biegacze, których szafy wypchane są po brzegi koszulkami z imprez biegowych. Z kolei Ci, którzy chcieli dokupić większość ilość pamiątkowych gadżetów mogli to zrobić na stoisku organizatora na Expo.

Szczególne podziękowania należą się Wolontariuszkom i Wolontariuszom, którzy pomagali nam przez cały weekend oraz wspaniałym kibicom na trasie. Bez WAS nie byłoby tego wspaniałego klimatu mimo niesprzyjającej pogody!

Czekam  z niecierpliwością na zdjęcia z trasy, bo było mnóstwo stanowisk video&foto zarówno profesjonalnych jak i amatorskich. Liczę, że zdjęcia powędrują do sieci.

Edycja: Organizator zapłacił za część zdjęć z serwisu fotomaraton.pl dzięki czemu można je pobierać bezpłatnie. Kilka z nich zostało wklejonych do posta.



Wnioski


Kilka lat temu po przeczytaniu takiej relacji pomyślałbym, że ten kto ją pisał nie dał z siebie wszystkiego i mógł zrobić lepszy wynik. Być może mógłbym. Ale jakże wielkie jest moje zdziwienie, kiedy wspominam, że o taki sam wynik musiałem dosłownie walczyć kilka lat temu w Krakowie zostawiając na trasie wiele potu i łez. Jak wiele musiałem wycierpieć na jesieni zeszłego roku, kiedy ledwo dotarłem do mety 33. Wrocław Maratonu z czasem ponad 4:17. Tym razem, podobnie jak robiąc życiówkę w 2013 roku, druga połowa maratonu była szybsza od pierwszej z tą różnicą, że tym razem przebiegłem ją bez kryzysów.



Im dłużej biegam tym bardziej jestem przekonany, że właściwy trening biegowy powinien być oparty o indywidualne cechy charakteru i możliwości danego biegacza amatora. Uniwersalne plany treningowe są dobre ale nie dla wszystkich. Ważne jest aby nauczyć się wsłuchać w swój organizm co nie przychodzi łatwo ani szybko. Bill Dellinger powiedział kiedyś, że "Dobre rzeczy przychodzą z czasem, szczególnie w bieganiu długodystansowym" i w pełni się z nim zgadzam.

Na uwagę zasługuje również fakt, że w niedzielnym starcie wiele osób, które mocno zaczęły bieg lub próbowały utrzymać stałe tempo na całym dystansie niestety nie podołało zadaniu m.in. przez silny wiatr w drugiej części trasy. Natomiast Ci, którzy polecieli narastającą prędkością w większości odnieśli sukces. Można to zauważyć analizujący szczegółowe wyniki na stronie organizatora. Moim zdaniem warto próbować metody negative split wyliczając tempa w oparciu o kalkulator Marco.

Po tym starcie znowu nabrałem przekonania, że nowa życiówka na królewskim dystansie jest w moim zasięgu przy odpowiednim treningu oraz właściwie obranej i zrealizowanej taktyce a trasa OWM świetnie się nadaje do podejmowania takich prób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...