30 września 2010

28. Wrocław Maraton czyli mój maratoński debiut

Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany drugi weekend września kończący plan treningowy w którym ostatnią pozycją był MARATON w dniu 12.09.2010.

Sobotnie popołudnie poprzedzające dzień pierwszego startu w maratonie spędziłem z rodziną w gronie znajomych, którzy nie szczędzili mi słownego wsparcia ale i pikantnych żartów na temat mojego debiutu. W tzw. międzyczasie odebrałem pakiet startowy oraz miałem okazję porozmawiać z Jerzym Skarżyńskim. Zahaczyłem również o swoje pierwsze pasta party. Zjadłem makaron a piwo odstąpiłem Szymonowi, który następnego dnia miał mi kibicować na trasie.

Po powrocie do domu późnym wieczorem zamiast szykować się do snu nerwowo przeglądałem książkę "Maraton" Jerzego Skarżyńskiego i próbowałem ułożyć w głowie taktykę na czas 3:45. Kiedy wreszcie położyłem się do łóżka, a było to około północy, nie mogłem zasnąć. Spałem jak zając śniąc i rozmyślając na przemian o tym co mnie czeka.

Budzik zadzwonił równo o 6:00. Nie było mowy o drzemce. Emocje wzięły górę, więc szybko wstałem i zastosowałem się do tego o czym tyle razy czytałem. Najpierw toaleta. Idąc za radą doświadczonych kolegów wziąłem prysznic i zakleiłem plastrem sutki. Następnie zjadłem lekkie ale pożywne śniadanie, na które składały się kanapki z białej bułki, odrobina masła, żółtego ser i dżemu truskawkowego. Do tego banan i czarna herbata.

Pogoda tego poranka była wspaniała,  powietrze było chłodne i rześkie a niebo bezchmurne. Kiedy żona szykowała dzieci ja zakładałem strój biegowy. Muszę przyznać, że targały mną silne emocje i chciałem jak najszybciej stanąć na starcie biegu. Pojechaliśmy autem w okolice Stadionu Olimpijskiego.  Po drodze mijaliśmy oznaczenia trasy maratonu co dodatkowo mnie nakręcało. Myślałem sobie, że właśnie tędy będę biegł za kilka godzin. Kiedy dojechaliśmy na miejsce zauważyłem, że zewsząd schodzili się ludzie ubrani w stroje biegowe. Niektórzy mieli na sobie tylko koszulki i spodenki a na to nałożyli foliowe worki dla podtrzymania ciepła. Inni z kolei ciepło ubrani mknęli w kierunku depozytu. Ja swoje rzeczy zostawiłem w samochodzie i ściskając się z żoną i córeczkami potruchtałem na lekką rozgrzewkę.

Kiedy biegałem wzdłuż stref startowych dołączył do mnie Robert i drugi kolega z drużyny biegowej. Potem zjawili się znajomi z dziećmi. Razem z moją żoną i córeczkami szykowali się do udziału w biegu „Mila olimpijska”, który miał się odbyć zaraz po starcie maratonu.




Przez głośniki spiker zaczął informować o konieczności zajmowania miejsca w strefach startowych. Przybiłem piątek ze znajomymi i każdy poszedł do swoje strefy. Zgodnie z założeniami stanąłem za balonikiem na 4:00 czyli na czas gorszy o 15 minut o zakładanego, żeby początek pobiec możliwie wolno. Serce waliło mi jak młot. To były bardzo silne emocje. Łzy wzruszenia cisnęły się do oczu. Nerwowo sprawdziłem sznurówki i poprawiłem bidon z izotonikiem na pasie biodrowym.

Muzyka głośno grała a dyrektor biegu zaczął odliczanie. 3,2,1 i padł wystrzał z sędziowskiego pistoletu. Tłum ruszył a ja wraz z nim. Z uśmiechem na twarzy i z dumą żegnałem swoich kibiców. Cieszyłem się jak dziecko.

Wybiegłem z terenu stadionu w kierunku dzielnicy Sępolno. Pierwsze kilometry biegłem spokojnie, dokładnie tak jak powinienem. Pamiętam z książki Maraton, że na pierwszych wolnych kilometrach warto zwrócić uwagę na biegaczy, którzy szarżują, bo zwykle potem mija się ich po 30 km. Tak też robiłem, a w pamięci zostawały mi charakterystyczne buty lub elementy stroju.

Pierwszy punkt żywieniowy minąłem na Biskupinie, ale nie skorzystałem z niego – miałem swój bidon. Poza tym był straszny ścisk, biegacze potykali się o siebie. Biegłem swoje, spokojnie, a przed Mostem Szczytnickim dogonili mnie koledzy na rowerach. Szymon, Rafał, Michał i Łukasz, który przez kontuzję nie mógł pobiec ze mną. Biegłem równo i dosłownie upajałem się tym biegiem oraz widokiem miasta o poranku. Z tej perspektywy nigdy nie patrzyłem na Wrocław.

Minąłem gmachy Politechniki Wrocławskiej i wbiegłem na Most Grunwaldzki. Niesamowite przeżycie. Spacerowałem po nim w Juwenalia, ale pierwszy raz go przebiegłem środkiem ulicy. Tłum skręcił w prawo w kierunku Rynku. Przy gmachu Urzędu Wojewódzkiego wyprzedziłem balonik na 4:00. Na ul. Grodzkiej przebiegłem obok kolegi, który pokonywał maraton na zwykłym wózku inwalidzkim. Byłem pełen podziwu dla niego.

Wbiegłem na Rynek gdzie zgromadziły się tłumy. Pamiętam, że kiedy męczyłem się z batonem energetycznym ktoś pstryknął mi zdjęcie. Wybiegłem z Placu Solnego w kierunku Pl. Dominikańskiego a następnie w kierunku Dworca PKP. Koledzy na rowerach dopingowali mnie i wymieniali butelki z izotonikiem.



Na ul. Hallera był półmetek. Szło mi dobrze. Nawet estakady na Ostatnim Groszu nie robiły na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Adrenalina pulsowała w żyłach. W międzyczasie poznałem Pana Staśka, z którym biegłem do 30 km. Pierwsze 32 km biegło mi się na prawdę dobrze. Wszystko szło zgodnie z planem.



Pan Stanisław został na punkcie nawadniania a ja rozpocząłem samotną walkę ze zmęczeniem i upałem. Minąłem Mosty Mieszczańskie i trasa poprowadziła mnie w kierunku osiedla Różanka. Na ul. Bałtyckiej spotkałem pierwszych zombie, czyli biegaczy, którzy zderzyli się z maratońską ścianą. Poznawałem buty i stroje, które zapadły mi w pamięć na pierwszych kilometrach. Byłem zmęczony ale czułem się dobrze. Koledzy na rowerach podawali wodę. Coraz trudniej jednak było łykać batony i banany. W dodatku Cyki jechał na rowerze, który strasznie popiskiwał irytując nie tylko mnie :)



Psychicznie byłem przygotowany na bieg do 38 km, bo taki najdłuższy trening wykonałem w przygotowaniach do pierwszego startu. I rzeczywiście tak było. 38 km wypadł w okolicach Pl. Kromera. Na szczęście tam dojechała do mnie koleżanka z pracy, Agnieszka, która chcąc zrobić mi kilka fotek podniosła mnie na duchu. Pojawiła się również siostra Justyna. W towarzystwie jej i kolegów na rowerach biegłem ostatnie kilometry. Mosty Jagiellońskie wspominam jako męczący podbieg.



Ostanie 2 km po Zaciszu były bardzo trudne. Doping kolegów był nieoceniony. Kiedy zobaczyłem balon przy wjeździe na stadion dosłownie dostałem skrzydeł. 



Finisz był mocny a emocje ogromne. Było głośno, bo kibice ostro nas dopingowali co dodatkowo motywowało do szybkiego biegu. Ostatnie metry bolały ale wpadłem na metę z czasem 03:47:09 z uniesionymi rękoma i wielkim uśmiechem na ustach. 



Triumfowałem, pokonałem swoje słabości. Dałem radę. Radość była przeogromna. Byłem mocno wzruszony kiedy zakładano mi na szyję pierwszy maratoński medal. Byłem zmęczony i mokry od potu a moje córki lgnęły do moich nóg krzycząc z radości. Wyściskałem się z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi z pracy. Wiele osób przyszło zobaczyć mnie na mecie. Dziękuję im wszystkim za wsparcie mentalne i za to, że byli. To było budujące i motywujące zarazem.



Po kilku minutach udałem się na masaż. Otrzymałem pakiet regeneracyjny a w nim banany, czekolada oraz napoje. W kolejce do masażu rozmawiałem o swoim debiucie z innymi biegaczami. Jedni byli zadowoleni inni mniej z wyników ale atmosfera była świetna.

A po masażu były gratulacje od wszystkich zebranych i kufel zimnego piwa. Błogostan – tak mogę określić swoje samopoczucie pomimo dużego zmęczenia. Koledzy z drożyny, którzy przybiegli przede mną pogratulowali mi debiutu. 

Zostałem maratończykiem!!!

Dziękuję rodzinie za cierpliwość, przyjaciołom za wsparcie i wszystkim kibicom za doping! :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...