17 kwietnia 2011

X Cracovia Maraton

Do Krakowa, tradycyjnie, pojechałem z rodzinką. Zatrzymaliśmy się u kuzynki mojej żony. Sobota minęła nam na zwiedzaniu Rynku i okolic. Tam też kupiliśmy krakowski wianuszek do stroju ludowego starszej córeczki. Następnie udaliśmy się na Krakowskie Błonia. Odebrałem pakiet startowy i spotkałem się z siostra, która miała debiutować w maratonie. Towarzystwo wypiło piwko a ja z siostrą zjedliśmy spaghetti na Pasta-Party. Było miło, porozmawialiśmy, ustaliliśmy szczegóły startu. W międzyczasie dostałem SMS z informacją, że znajomi z Wrocławia przyjechali kibicować i właśnie piją toast za udany start :) Sobotnia tułaczka w zwykłych trampkach nieco mnie zmęczyła przez co pod koniec dnia odczuwałem lekki dyskomfort lewego Achillesa. 
Wieczorem uszykowałem strój, żele, izotoniki, batony i elektronikę. Zrobiłem krótką gimnastykę rozciągającą i położyłem się ok. 22:30. Śniły mi się jakieś głupoty. W końcu się obudziłem, planowałem pobudkę chwilę przed 6:00 rano i trochę się zdziwiłem, że jest tak ciemno kiedy okazało się, że była 2:00 w nocy...masakra. Nie mogłem zasnąć i przewalałem się z boku na bok. Jakoś dotrwałem do rana. Na śniadanie wsunąłem dużą białą bułkę, pół z dżemem truskawkowym poł z miodem. Do tego czarna herbata bez cukru i micha płatków kukurydzianych z ciepłym mlekiem. Całość zagryzłem bananem. Wziąłem raz jeszcze prysznic, zakleiłem sutki plastrem i założyłem strój. Przypiąłem nr startowy i w tym momencie chciałem już być na starcie...ale trzeba było zebrać rodzinkę, przewieźć na Błonia i dotrzeć piechotą do strefy startu. Muszę pochwalić moje córeczki za to, że całość poszła sprawnie. Spotkaliśmy się z siostrą i znajomymi. 
Początkowo miałem biec w koszulce i getrach 3/4 ale ostatecznie, pod osłoną płaszcza kuzyna zamieniłem je na biegowe spodenki. Poranek był zimny ale ostatecznie ten strój to był strzał w dyche! Pożegnaliśmy się i udaliśmy się na start. O 9:27 porozciągałem się chwilę i minutę później stanąłem za zającem na 3:30. Byłem gotowy. Żona i reszta udali się na 2km. Tuż przed samym startem poczułem wir w żołądku. Wykonałem tel do żony - "podaj mi proszę paczkę chusteczek higienicznych". Zaraz potem padł strzał i minutę później przekroczyłem linię startu. 
Założyłem tempo 4:42 jednak euforia i tłum spowodowały, że rwałem początek w granicach 4:25-5:15/km. Przebiegając obok żony, dzieci i ekipy znajomych wcisnąłem podane chusteczki pod pasek i pobiegłem. Czułem że mam skrzydła, czułem wiatr w plecy, czułem, że to mój dzień ... i wtedy zorientowałem się, że wskazania zegarka i GPSa w komórce nie pokrywają się i to znacznie, różnica dochodziła do 40s/km. Przez pierwsze 4km korygowałem ustawienia zegarka, przez co biegłem za szybko. Spokój odzyskałem około 5km, w okolicach Rynku. Biegłem zwiedzając i wciągając pierwszą porcję żelu energetycznego. Punkt z wodą na 5km ominąłem łukiem, na 10km poprosiłem o butlę z wodą i pół banana. Na pasku miałem 0,5L isostara, 2 batony, 3x20ml żelu więc nie martwiłem się o paliwo. Piękne widoki i niekoniecznie płaska trasa z Rynku poprowadziła nas na Wawel, nad Wisłę. Tam trochę wiało ale głównie w plecy. Wtedy jeszcze biegłem w grupie, więc było się za kim chować. Przed sobą ciągle widziałem gościa w czarnym stroju, obok kolesia w charakterystycznej pomarańczowej koszulce. Na 11km wyprzediłem kolegę z konkurencyjnej firmy. Poczułem satysfakcję, podobnie jak w momencie kiedy miajałem czarnoskórego biegacza na 4km :) I tak biegłem, ciągle za szybko około 4:45/km zamiast 4:50. Pierwsza połówka powinna być wolniejsza. Wydawało mi się, że starczy mi sił mimo wszystko. Trasa znad Wisły przeniosła się na ulicę w stronę Nowej Huty. Podbieg, zbieg i tak na zmianę. Tempo znów lekko podkręciłem bo kolega w czarnym stroju przyspieszył. Zjadłem batona, banana wypiłem izotonik, wodę, zwilżałem kark, policzki, ramiona, uda. Dobiegliśmy do Nowej Huty, doszedłem kolegę w czarnym i zgadaliśmy się, że biegniemy razem. Po połówce przyspieszyliśmy do 4:30/km. To był błąd. Trzeba było poczekać do 30km. W międzyczasie spotkałem szwagra, który jadąc na rowerze gratulował mi tempa. Zapewniał, że siostra równie dobrze sobie radzi z debiutem. Wszystko szło dobrze. Jednak na 30km, jak zwykle, wszystko zaczęło pękać. Kolega w czarnym zaczął narzekać na przepuklinę i po 2km został z tyłu (skończył w 3:28h). Rozpocząłem samotną walkę o wynik. Miałem spory zapas ale mimo wciągniętego żelu zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie miałem tuż przed sobą żadnego biegacza a miałem wrażenie, że mocno wiało w twarz, podbieg pod deptak nad Wisłą doporowadził mnie do lekkiej zaćmy, tempo spadło do 5:00/km. Banan którego dostałem gdzieś po drodze okazał się na tyle ciężki i nieapetyczny, że oddałem go żołnierzowi zabezpieczającemu trasę. Na szczęście zbliżał się 35km, wiedziałem, że tam będzie żona i znajomi. Kilka km wcześniej chciałem zadzwonić i powiedzieć, że wszystko ok, woda nie będzie mi potrzebna, w tym momencie cieszyłem się, że tego nie zrobiłem. Spiąłem pośladki, wyrównałem krok, zrobiłem kilka głebokich wdechów i podkręciłem tempo do planowych 4:40/km. Moim oczom ukazał się piękny widok - mnóstwo kibiców i wszyscy krzyczą moje imie! Acha, zanim ich zobaczyłem usłyszałem ryk wuwuzeli i gwizdków :) Kolega Policjant pobiegł chwilę ze mną ostro dopingując i podając wodę. Nie miałem siły mówić ale dzięki dopingowi dostałem mentalnego kopa. Utrzymałem tempo do momentu, kiedy nie słyszałem już swoich kibiców i... znowu zwolniłem. Wynik 3:30 był cały czas w zasięgu, nawet gdybym przeszedł na chwilę do truchtu. Ta myśl nie dawała mi spokoju. Jednak zauważyłem, że to już Błonia. Znowu dostałem lekkiego kopa, ale czułem już ostre pieczenie w mięśniach ud i pod stopami. Miałem wrażenie, że odpadają mi palce u nóg. Do głowy przychodziły mi wizje schodzących paznokci. Wtedy jak mantrę zacząłem powtarzać, że wszystki treningi z narastającą prędkością robiłem właśnie po to, na te ostatnie 6km maratonu, te biegi w mrozie, szybkie przebieżki, wszystko to przygotowywało mnie do tego nieludzkiego bólu, do walki z mózgiem, który chciał zatrzymać ciało. Na błoniach przeżyłem szok, bo miajając metę (miałem wrażenie, że już na nią wbiegam) stanąłem przed wyzwaniem ostatnich 3km, wokół Błoni przyznam, że niemal wysiadłem psychicznie. Cały czas miałem zapas czasu na 3:30 i świadomość, że 3min marszu dadzą mi chwilę wytchnienia ale z drugiej strony wiedziałem, że każde zatrzymanie się czy zwolnienie będzie wielką katorgą i na szczęście nie uległem pokusie. W tym momencie wyprzedził mnie koleś z tatuażem IM (Iron Man) na łydce. Przypomniałem sobie tekst SMS, którego dostałem rano "dasz radę, przecież sam maraton to pikuś przy Iron Man'ie". To ostatecznie sprawiło, że mój organizm przeszedł na autopilota. To bardzo dziwne uczucie. Byłem świadomy, jednak mózg tak jakby się wyłączył, nie myślałem o niczym, oczy patrzyły bezwiednie a tylko nogi człapały ledwo 5:00-5:10/km. W takim stanie biegłem przez ok 1,5km. Ocknąłem się kiedy zobaczyłem na wyświetlaczu czas 3:25:45 brutto. Ostatkiem sił zerwałem się do biegu. Pomyślałem, że definitywnie to mój ostatni maraton i muszę zakończyć to w pięknym stylu. Rozpalone nogi zmusiłem do biegu w tempie 3:53min/km i ostatkiem sił wpadłem na metę.
Wynik: 3:24:11 netto - plan na 3:30:00 zrealizowany!!! :))) Chociaż okupiony wilką męką w końcówce.

Odebrałem medal, folię termiczną i usiadłem na drewnianym podeście. Do głowy zaczęły przychodzić pozytywne myśli i mimo, że endorfiny wyparowału po 30km z mojego krwiobiegu poczułem się szczęśliwy. Pojawiła się żona z batonikiem i butlą wody. Po chwili byli już wszyscy znajomi - uściski, całusy, kwiatuszki od córeczek, jednym słowem feta!!! Odblokowalem się, mimo, że jeszcze mega zmęczony zacząłem wracać do świata żywych. Ból nóg był coraz mniej dokuczliwy, zaczął nawalać kręgosłup ale po rozciągnięciu ból przeszedł. Kumpel podstawił mi pod nos kufel z piwkiem....świat znowu nabrał pięknych barw :) Podziękowałem wszystkim za doping i pomyślałem o siostrze. Ciągle miałem ją w pamięci ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że jest już po 30km. Robiliśmy wybiegania, jedno nawet powyżej 30km ale martwiłem się. Zanim dobiegła odpocząłem na tyle, że byłem w stanie znieść ją z mety na rękach. Byłem z niej dumny!!! Dumny bardziej niż z siebie, bo pobiegła maraton głową, zachowawczo. Gdybym zrobił to samo, kto wie, może skończyłbym z wynikiem poniżej 3:20h. Zrobiliśmy fotkę z naszym kuzynem Pawłem, wojskowym ultra-maratończykiem i poszliśmy na masaż. Siostra pierwsza ja po niej. Poprosiłem dwie miłe panie o masaż (prawie) całego ciała. Zrobiły, i to dobrze :) Wychodząc z namiotu czułem się świetnie. Pomyślałem sobie: Cholera, 3:15h na jesieni chyba jest w moim zasięgu :-))))

Pragnę serdecznie podziękować Wszystkim za wiarę we mnie i wsparcie. Za obecność i bezpośredni doping, ale również za trzymanie kciuków i wsparcie mentalne. Bez Was nie dałbym rady!!!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...