10 czerwca 2015

Podwójna relacja z X i XII Biegu Rzeźnika

Postanowiłem napisać relację z X i XII Biegu Rzeźnika. Dlaczego z obu? Po pierwsze dlatego, że relacja z debiutu nigdy nie powstała ale dzięki tegorocznej edycji wspomnienia odżyły i będę mógł opisywać tę imprezę z perspektywy debiutanta i biegacza, który miał okazję przebiec Rzeźnika raz jeszcze. Po drugie dlatego, że to świetna okazja do porównań mojej formy, treningu, oraz samej imprezy, jej organizacji i przebiegu. A wreszcie po trzecie dlatego, że obie edycje różniły się moim zdaniem pod wieloma względami. 

Za pierwszym razem zegar zatrzymał się po 14:53:33. W tym roku meta została osiągnięta w czasie 13:18:17. Z czego wynikła taka różnica, jak się przygotowywałem i dlaczego pobiegłem z różnymi partnerami? Odpowiedzi jest wiele. Ale po kolei.

 Podwójna relacja z X i XII Biegu Rzeźnika

O Biegu Rzeźnika usłyszałem po raz pierwszy w 2011 roku od kolegi, który mając doświadczenie w różnego rodzaju imprezach survivalowych typu Bieg Morskiego Komandosa czy w programie Selekcja postanowił spróbować swoich sił w najtrudniejszym biegu naszych górskich szlaków. Wystartował z kolegą, który mimo kontuzji ukończył bieg mieszcząc się w limicie 16 godzin. Wtedy było to dla mnie coś niewyobrażalnego. Mając świadomość jak boli maraton przebiegnięty w czasie poniżej 3:30:00 zastanawiałem się czy zwykły śmiertelnik jest w ogóle w stanie pokonać dystans 80 km w górach.

Rok później jeden z moich biegowych kolegów zapisał się razem z bratem na IX edycję Biegu Rzeźnika i ukończył ją w czasie poniżej 12 godzin. Wtedy zapragnąłem spróbować swoich sił. Formuła biegu wymusza udział w parach z kolei nie wyobrażałem sobie startu w towarzystwie nieznanego mi partnera. Niestety nie miałem w swoim otoczeniu nikogo, kto miałby doświadczenie większe od mojego na długim dystansie a przy tym na tyle odwagi, żeby na pierwsze ultra zawody wybrać się w góry na drugi koniec Polski. Wybór padł naturalnie na Cykiego, czyli mojego kompana od wszelkich skomplikowanych akcji. Problem polegał na tym, że Cyki biegał dopiero od roku ale pokonał już dystans maratonu. Dobraliśmy się na zasadzie ognia i wody. On miał pilnować tego, żebyśmy nie zrobili sobie krzywdy i temperować mój zapał a ja miałem być koniem pociągowym w chwilach kryzysu. Do X edycji można było się zapisywać na zasadzie kto pierwszy ten lepszy. Bieg już wtedy był owiany legendą i wielu chciało wziąć w nim udział ale udało mi się wpisać nas na listę startową pod nazwą Damy Rade! natychmiast po uruchomieniu zapisów. Potem były treningi na Ślęży od stycznia do maja 2013 roku. Było bieganie po głębokim śniegu, błocie i kamieniach. Wiele treningów kończyliśmy w strumieniu myjąc buty i ciuchy z dużej ilości błota. Kiedy zrobiło się ciepło celowo biegaliśmy w deszczu, żeby przygotować się na kiepską aurę, o którą w Bieszczadach nie trudno. Efekt przygotowań był zadowalający. Co prawda z lekkimi obawami czy damy rade ale z pozytywnym nastawieniem pojechaliśmy do Cisnej. Klimat jaki zastaliśmy w tym małym miasteczku był niesamowity. Wszyscy byli uśmiechnięci i podekscytowani. W gospodzie, w której zatrzymaliśmy się na obiad w zasadzie wszyscy mówili o tym biegu.

Biuro zawodów i pierwszy przepak zorganizowano na miejscowym Orliku. Odebraliśmy pakiety startowe. Nasz miał numer 75. Na boisku grali w piłkę miejscowi chłopcy a my na trawniku obok szykowaliśmy rzeczy na przepaki. Nie mieliśmy pojęcia tak na prawdę co może nam się przydać. Wrzucaliśmy ciuchy na zmianę, kurtki, jedzenie, żele, Colę a nawet kanapki. Po spakowaniu całości. Zanieśliśmy worki opisane jako CISNA i SMEREK w oznaczone miejsca na boisku Orlika. Potem była odprawa prowadzona przez Mirka Bienieckiego, prezesa całego tego zamieszania. Mirek wydzierał się przez mikrofon stojąc na jakiejś ławce. Ten klimat był zupełnie inny od tego co spotykałem dotychczas na biegach ulicznych.

  

Nocowaliśmy w Komańczy co było dobrym rozwiązaniem biorąc pod uwagę, że start biegu jest zlokalizowany właśnie tam. Dzięki temu można było pospać dłużej. Przynajmniej teoretycznie bo emocje nie pozwalały na spokojny sen. Kiedy już byliśmy gotowi do startu zakładaliśmy bluzy i kurtki przeciwdeszczowe ponieważ pogoda była kiepska. Było chłodno i padało, właściwie siąpiło. Tradycyjnie na starcie przygrywały bębny a po odliczaniu 3,2,1 nastąpił wystrzał i ruszyliśmy w nieznane. Zaczęliśmy spokojnie mając za cel jedynie ukończenie biegu w limicie. Bieszczadzkie błoto było dosłownie wszędzie. Na 10 km śmiałem się z Cykiego, że ma już całe buty mokre. Los nie pozostał mi dłużny i na 11 km za karę skąpałem się w strumieniu przy duszatyńskich jeziorkach. Przeskakując przez strumień nie zauważyłem konara wiszącego nad nim. Przyładowałem głową z dużym impetem i ocknąłem się jak inni biegacze wyciągali mnie z wody. Nie tylko buty miałem mokre ale dosłownie wszystko. Do tego wszędzie miałem błoto. We łbie kłębiły się myśli czy aby na pewno nie mam wstrząsu mózgu i tak się w tych myślach zatraciłem, że na podejściu pod Chryszczatą zgubiłem Cykiego przyspieszając zbyt mocno. Znaleźliśmy się po jakimś czasie a moja głowa okazała się wystarczająco twarda. Wejście i zejście z Chryszczatej było nieprzyjemne przez deszcz i silny bardzo zimny wiatr. Zbiegliśmy na pierwszy punkt kontrolny na Przełęczy Żebrak i tam Cyki zaproponował chwilowy postój. W grupie, która była tam razem z nami było słychać głosy niezadowolenia, wręcz zaskoczenia poziomem trudności trasy. Zdanie "To nie ma nic wspólnego z bieganiem, to jakiś hardcore" przechodziło z ust do ust. Gdyby nie nasze treningi na Ślęży pewnie mówilibyśmy podobnie. Po napełnieniu bukłaków ruszyliśmy dalej. Podejście na Jaworne to dopiero była zabawa. Buksowaliśmy w błocie. Dwa kroki do przodu i zjazd w dół. To była męka. I taka zabawa trwała od Jawornego przez Wołosań na Berest. A potem był osławiony zbieg do Cisnej po starym stoku narciarskim. Poleciałem na krechę podczas gdy Cyki schodził trzymając się gałęzi drzew. Inni schodzili, zbiegali albo zjeżdżali na tyłkach i plecach po błotnej stromiźnie. Kiedy wbiegaliśmy do Cisnej byliśmy cali w błocie, przemoczeni i zziębnięci. Cyki zaczął przebąkiwać, że może damy sobie spokój i zejdziemy z trasy w Cisnej. Na szczęście na przepaku po zmianie ciuchów i zjedzeniu gotowanych ziemniaków z grillowanym kurczakiem przygotowanym przez Olę, narzeczoną Cykiego odzyskaliśmy siły i chęć do dalszego biegu. Wzięliśmy kije i ruszyliśmy na Małe Jasło. Przyjemnie było przez pierwsze 2 minuty. Wybiegliśmy z przepaku, wskoczyliśmy na mostek kolejowy nad rzeczką i skręciliśmy w prawo. A tam RZEKA błota. Jeszcze większe i dłuższe nastromienie a w dodatku całe w błocie. Na szczęście wyszło słońce i zaczęło robić się ciepło. Powoli posuwaliśmy się na kijach do góry. Łatwo nie było. Co kilka kroków trzeba było się zatrzymywać ze względu na innych uczestników biegu i turystów. Istny tłok na obłoconej stromej i wąskiej ścieżce. Kiedy wdrapaliśmy się na górę naszym oczom ukazał się pierwszy ładny widok na góry ponad krawędzią lasu. Niebo było co prawda zachmurzone, wiało i padało ale generalnie fajnie było wyjść wreszcie z błotnistego lasu. Gdzieś na podejściu na Jasło pękły nam 43 km i cieszyliśmy się z zostania ultrasami. To był pierwszy raz na tak długim dystansie. Humory zaczęły dopisywać mimo, że zmęczenie rosło. Kluczyliśmy między zielonymi ogromnymi liśćmi szczawiu alpejskiego aż w końcu po osiągnięciu Fereczatej zbiegliśmy drogą Mirka do przepaku w Smereku. Radości z okazji do odpoczynku i naładowania akumulatorów nie było końca. Znowu przebraliśmy się i uzupełniliśmy bukłaki izotonikiem a do plecaków naładowaliśmy żeli. Podejście pod Smerek to była kolejna błotna eskapada. Dwa kroki do przodu i zjazd w dół. Bez kijków byłoby to na prawdę trudne podejście wręcz niemożliwe. Tam miałem pierwszy kryzys o którym nie mówiłem Cykiemu. To on miał prawo do kryzysów a ja miałem ciągnąć nas do mety. To on dyktował kiedy zatrzymujemy się na odpoczynek ale wtedy na tym podejściu miałem ochotę na przystanek. Miałem ochotę usiąść i zasnąć w tym błocie. Było gorąco a ja z żołądkiem wypełnionym bułką z masłem i szynką z przepaku w Smereku nie miałem ochoty iść dalej. Oczywiście nie mówiłem o tym swojemu partnerowi bo był by to pewnie koniec naszej przygody. Jakoś przetrwałem ten kryzys. I było warto. Widoki zapierały dech w piersiach. 

Od tamtej pory mimo dużego zmęczenia nie myśleliśmy już o tym, że nie damy rady albo, że nie ukończymy w limicie. Parliśmy do przodu raz wolniej raz szybciej ale z nadzieją, że damy rade! Schodząc na ostatni punkt do Berehów Górnych wyciągnęliśmy z krzaków kolegę, którego zostawił partner. Sprowadziliśmy go na dół bo nie miał ani sił ani chęci na dalszy bieg. Na dole po wypiciu kilku puszek napoju energetycznego ruszyliśmy na Połoninę Caryńską. W głowach szumiały nam słowa piosenki zespołu Wiewiórka na Drzewie o tym odcinku biegu. Wiedzieliśmy, że będzie trudno ale zarazem pięknie na samej górze. I tak właśnie było. Podejście na Caryńską wycisnęło z nas resztki sił ale widoki z niej były najpiękniejsze podczas całego biegu. Ktoś zrobił nam tam fajne zdjęcie. 



Kiedy schodziliśmy z Caryńskiej a do mety zostało nam tylko kilka kilometrów zmęczenie było tak ogromne, że nogi odmawiały posłuszeństwa. Stroma ścieżka najeżona była stożkowatymi skałami. Stopy dosłownie piekły. Na dole na ostatnich kilometrach przed metą czekał nas jeszcze rajd po leśnych schodach. Umęczone uda dosłownie się paliły na tym odcinku. 


Jednak kiedy już je pokonaliśmy i przebiegliśmy przez mosteczek radości nie było końca. Wbiegliśmy na metę trzymając się za ręce ciesząc się jak dzieci z tego, że nam się udało. Wspólnie dokonaliśmy czegoś co jeszcze kilka miesięcy wcześniej wydawało się nieludzkim wyczynem. Wypiliśmy piwo, odpoczęliśmy i obolali wróciliśmy do Cisnej. Potem było kolejne piwo w miejscowej Siekierezadzie i wspólne wspominanie momentów z trasy. Wiele osób po biegu gratulowało nam wyczynu jakim dla nich było przebiegnięcie 80 km. Nie wspominali oczywiście nic o przewyższeniach i bieszczadzkim błocie :) Dla zwykłych śmiertelników liczy się tylko dystans a w Biegu Rzeźnika, który z typowym bieganiem ma mało wspólnego, chodzi o coś więcej. O wspólne pokonanie własnych słabości, wspieranie się na trasie i wspólne cieszenie się z wykonanego zadania., które ukoronowane jest glinianym medalem.



Ta przygoda na zawsze zostaje w pamięci. A kto raz weźmie udział w tej magicznej imprezie już zawsze będzie do niej wracał myślami i kombinował jak przebiec to raz jeszcze. Z nami było podobnie. Po kilku miesiącach zaczęliśmy planować kolejny start i poprawienie wyniku z debiutu.

c.d.n

1 komentarz:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...