8 kwietnia 2013

40. Maraton Dębno

Każdy polski maratończyk wcześniej czy później trafia do Dębna. Jedni robią to dlatego, że chcą mieć na koncie udział w najstarszym polskim maratonie. Z kolei inni jadą tam po miejsca w klasyfikacji Mistrzostw Polski Kobiet, Policjantów czy Strażaków. Jeszcze inni startem w Dębnie zdobywają punkt do Korony Maratonów Polskich. Ja połączyłem dwa w jednym czyli chęć udziału w najstarszym maratonie w Polsce oraz chęcią zdobycia KMP.


Przygotowania do tego maratonu szły całkiem dobrze. Jednak w ostatnich dniach przed startem dopadło mnie przeziębienie. Wyjazd zaplanowałem na sobotę, dlatego też w piątek wieczorem czując się niewyraźnie wymoczyłem nogi w solance, zapiłem polopirynę kubkiem gorącego mleka z miodem i wskoczyłem wcześniej niż zwykle do łóżka. Rano po przeziębieniu pozostał tylko katar. Po późnym śniadaniu spakowałem walizkę i około południa rozpocząłem samotną podróż samochodem w kierunku Dębna. Droga minęła szybko na rozmyślaniu o czekającym mnie starcie i na miejsce dotarłem tuż przed godziną 16:00.
 

Dębno przywitało mnie spokojną małomiasteczkową atmosferą. W Biurze Zawodów nie było tłumów, więc sprawnie odebrałem pakiet startowy i wypytałem o drogę na plebanię, na której kilka dni wcześniej zaklepałem sobie nocleg. 


Mimo, że te dwa miejsca były w niedalekiej odległości od siebie na mapie dojazd autem po jednokierunkowych uliczkach był nie lada wyzwaniem. W końcu jednak trafiłem. Urocza pani Anetka zameldowała mnie w pokoju 8-osobowym. Stwierdziła, że z pewnością będę się tam dobrze czuł, bo od kilku lat sypia tam znana jej ekipa młodych biegaczy. Na koniec dorzuciła, że wieczorem będzie masz święta w intencji maratończyków. Znalazłem pokój i wolne łóżko, obok którego rzuciłem swoje graty i ruszyłem w miasto na późny obiad. 


W barze mlecznym obok kościoła nie było makaronu, było tanio, ale nie było makaronu! :) Poszedłem więc do jedynej w mieście restauracji o nazwie Mimoza. Powitała mnie prawdziwa mimoza pod postacią nieobecnej myślami kelnerki w średnim wieku, która nie kwapiła się do obsługi. Poprosiłem o kartę. Przy stoliku obok siedziało wesołe grono biegaczy w koszulkach z maratonów z całego świata, popijające ochoczo piwko do całkiem smakowicie wyglądającej porcji grillowanego kurczaka z warzywami :) Ten widok tak na mnie podziałał, że nie szukałem już makaronu w karcie. Zamówiłem grillowanego kurczaka, warzywa oraz piwo :) Piwo dostałem od razu i po wypiciu pół butli leszka na raz poczułem przyjemne odprężenie. W międzyczasie wpadł do lokalu zabawny człowiek, z pewnością już po kilku piwach, z reklamówką krówek domowej roboty mowiąc, że co roku jego mama robi takie cukierki a on częstuje nimi maratończyków przyjeżdżających do Dębna. Ot taka mała lokalna tradycja :)

Po powrocie na plebanię wypiłem kubek gorącej wody z witaminą C 1000mg bo jednak znowu poczułem się lekko niewyraźnie a następnie udałem się  do kościoła na mszę. Pierwszy raz podczas kościelnego kazania usłyszałem kilka razy słowa "maraton", "maratończyk", "plan treningowy", "kontuzja", "start" i "meta". To było ciekawe duchowe przeżycie. Po mszy poznałem ekipę z pokoju. Część osób kojarzyłem z forów dyskusyjnych. Na łóżku obok spali Kuba i Asia z Gniezna, nieco starsi ode mnie, biegająca para zakręconych pozytywnie morsów i z nimi właśnie wybrałem się na pasta party. 

Wieczór minął na śmichu-chichu w pokoju, opowiadaniach o zaliczonych startach, planach ma maraton itp. Generalnie miło i wesoło. Każdy nałykał się swoich przed startowych specyfików i poszliśmy spać ok. 22:00. Zasypiając przy uchylonym oknie obawiałem się przeziębienia i porannego kataru ale witamina C zrobiła swoje. Spało się nieźle ale kościelny dzwon bił co godzinę tyle razy ile wskazywała tarcza zegara i jeden raz co pół godziny ... po 2:30 nie tylko ja miałem ochotę wspiąć się na tę wieżę i go zdemontować :)

Ok 7:00 wszyscy zaczęli się budzić. Zauważyliśmy szron na oknach przy temp. -4 st C. Każdy zadawał sobie pytanie "Jak się ubrać?!?". Po wspólnym śniadaniu, zrobiłem krótką przebieżkę. Wróciłem spocony po około kwadransie i oświadczyłem, że biegnę na krótko czyli w koszulce + spodenkach. Posłuchałem rady Kuby i kupiłem w szmateksie bluzę bawełnianą. Dzięki niej po rozgrzewce było mi ciepło aż do momentu startu.


Do biegu ustawiło się ok. 1300 osób, więc brak stref i pacemakerów nie był żadnym problemem. Stanąłem kilkanaście metrów za czołówką, między debiutantami i tymi co walczyli o złamanie trójki. Padł strzał, szmateksowa bluza wylądowała na betonowym słupku przy chodniku, a mój Garmin zaczął odliczać czas.

Biegło się fajnie. Mimo, że przed samym startem nie był zbyt mocno rozemocjonowany w pierwszych minutach biegu poczułem skok adrenaliny. Założone tempo na pierwsze 3km tj. 4:50min/km nie sprawiało żadnej trudności a serce pracowało na granicy drugiego i trzeciego zakresu intensywności. Dwie niespełna 4-kilometrowe pętle po mieście szybko minęły i wybiegliśmy na dwa duże okrążenia. Trasa była tak rozlokowana, że przez linię mety i startu przebiegało się czterokrotnie, podobnie przez oznaczenia kilometrów na trasie. Zupełnie inaczej patrzy się na "41km" mając w nogach 3km, inaczej mając ich około 18 a jeszcze inaczej kiedy zaliczyłem ich już ponad 30. Za to najładniej ten napis na asfalcie wygląda właśnie po 41-kilometrze :)

Trasa początkowo wiodła przez miasto. Następnie poprowadzono nas, przy dopingu podchmielonej ekipy przebranej w zwierzęce futra w głąb lasów i mokradeł. Moim zdaniem tak należy określić "jeziora" między którymi biegliśmy. Po drodze mijaliśmy dwie wioski, gdzie było trochę kibiców. Ci którzy postanowili dodawać nam otuchy zbierali się w grupki i czytając nazwiska z list startowych krzyczeli do nas po imieniu. Ależ się zdziwiłem kiedy grono ludzi krzyczało "Tomek dajesz rade! Dobre tempo!". Na prawdę przez chwile zastanawiałem się skąd oni mnie znają?! :) 

Zostawiając wioski za plecami wbiegaliśmy w długie proste odcinki przez las, które miały być płaskie, a tak na prawdę falowały. Momentami były to aleje, czyli odcinki porośnięte olbrzymimi dębami lub grabami po obu stronach drogi. Ich olbrzymie gałęzie tworzyły nad naszymi głowami, coś w rodzaju zadaszenia jak na wrocławskiej Pergoli. Następnie wybiegaliśmy na długą prostą w kierunku Dębna gdzie niestety cholernie wiało w twarz. To był ten przeciąg, o którym nie raz słyszałem w opowieściach z Dębna. Niby wieje ale na drzewach tego nie widać. Powietrze płynęło nad ulicą jak w tunelu aerodynamicznym. Chowanie się za plecy biegnących przede mną niewiele pomagało. Biegło się ciężko. Dookoła słychać było tylko odgłos butów oraz stękanie i sapanie tych, którzy przegięli z tempem lub mieli gorszy dzień. Ta długa prosta w kierunku Dębna, ta z przeciągiem, gdzie wiało niemiłosiernie była najtrudniejszym odcinkiem trasy. Właśnie tam zdałem sobie sprawę z tego, że albo rozegram bój o życiówkę, którą mogłem pobić o co najwyżej o sekundy albo odpuszczę i po prostu zaliczę ten maraton z czasem poniżej 3:30 jako kolejny etap na drodze do KMP.

W zasadzie opcja nr 2 przyszła mi do głowy dużo wcześniej. Po zaliczeniu pierwszej połowy z czasem 01:39:46 musiałbym pobiec drugą połówkę dużo szybciej żeby zrealizować plan na złamanie 03:20:00 w maratonie. Znając już profil trasy, warunki pogodowe i zdając sobie sprawę z braku współtowarzyszy, bo biegnących na czas poniżej 3:20 było mniej niż 200 pomyślałem, że nie ma sensu się nadwyrężać i że po 32 km zweryfikuje swoje założenia. No i zweryfikowałem :) Mając na uwadze możliwość ukończenia biegu w dobrym czasie i w dobrym samopoczuciu oddałem się rozmyślaniom w stylu "ten maraton to dopiero połówka Rzeźnika". Im bliżej mety tym więcej myśli w stylu "ten Rzeźnik to jednak nie jest dobry pomysł" przychodziło mi do głowy. Tak się zamyśliłem, że prawie się zatrzymałem na 38km popijając ciepłą i bardzo słodką herbatkę :) Pierwszy raz na trasie maratonu miałem okazję napić się ciepłej herbaty! Chwilę później po raz pierwszy na trasie maratonu wziąłem do ręki mokrą gąbkę i ocierając twarz pomyślałem, że koniec z marudzeniem, trzeba się zmobilizować na końcówce!

Próbowałem rozpędzić maszynę do w miarę przyzwoitego tempa ale tak na prawdę wturlałem się do miasta. Mijałem tłumy kibiców, chłonąłem tę atmosferę i bardzo chciałem osiągnąć metę, bo brak długich wybiegań w ostatnich dwóch miesiącach wywołał efekt pieczenia w obu udach. Minąłem po raz ostatni napis na asfalcie "41km" i pognałem w kierunku mety. Na ostatnim 300m-odcinku doznałem swoistej eksplozji endorfin i euforii. Zmęczenie minęło, pieczenie ustało, a na twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Koleś obok ledwo powłóczący nogami wymamrotał, że chyba zrobi życiówkę. Rzuciłem do niego "goń mnie!" i pogonił. To było jak zabawa w berka :) Ja osiągnąłem metę mocno finiszując, a koleś zrobił życiówkę. Oboje mieliśmy powody do zadowolenia, bo czas 3:26:12 zupełnie mnie usatysfakcjonował. Ze strefy mety udałem się w kierunku szkoły na masaż i posiłek regeneracyjny.

Zupa i kiełbaska po biegu smakowały wybornie. Jadłem w towarzystwie biegających żołnierzy i policjantów. Wszystkim dopisywały humory. W pewnym momencie przysiadł się jeden z organizatorów i odbył z nami coś w na zasadzie wywiadu. Chciał poznać nasze zdanie na temat nowej trasy i poziomu organizacji imprezy. Na usta cisnęły się same pochwały i nikt nie miał ochoty na krytykowanie czegokolwiek :) Po jedzeniu poszedłem na masaż, gdzie w kolejce podzieliłem się wrażeniami z biegu z innymi biegaczami. Spotkałem tam też Kubę z Gniezna, który poprawił życiówkę o kwadrans. To dopiero była radość :) Masażyści spisywali się na medal. Było dużo stanowisk, więc masowałem się prawie dwa kwadranse. Po masażu był prysznic, pakowanie rzeczy na plebanii i pożegnanie z Kubą i Asią. 


Kiedy odjechali pod sceną na której wręczano nagrody zwycięzcom poznałem Krystynę z Wrocławia, która zajęła 2 miejsce w kategorii K-60 i zgadaliśmy się na wspólny powrót. Dołączyli do nas jeszcze Basia z Opola i Tomek z Kielc, więc droga powrotna choć bardzo długa, minęła szybko i w miłej atmosferze. Krystyna okazała się być znaną na całym świecie wrocławską ultramaratonką, która Bieg Rzeźnika oczywiście miała już na swoim koncie. Wypytałem ją o wszystko co tylko przychodziło mi do głowy w kwestii przygotowania się startu w ultra. Odpowiadała chętnie ale to już temat na inne opowiadanie :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...