23 kwietnia 2012

XI Cracovia Maraton

Historia lubi się powtarzać. Znowu leżę w wannie pełnej solanki i wspominam wczorajszy maraton... ale po kolei.


XI Cracovia Maraton miał być sprawdzianem kondycji mocno zniszczonej przez chorobę, która trawiła mnie od października do grudnia 2012 roku. Przygotowania rozpocząłem w styczniu i w sumie nabiegałem około 550km. Nie było tego dużo ale w tym udało mi się zaliczyć kilka długich wybiegań i koleżeński start w V Półmaratonie Ślężańskim. Czułem, że przygotowałem się na 3:30h. Po cichu liczyłem na życiówkę...



Wyjazd, inaczej niż do tej pory, zaplanowałem bez rodziny, głównie ze względu na pogodę. Miało być chłodno i deszczowo. Z uwagi na fakt, że oprócz mnie do Krakowa wybierało się dwóch kolegów z biura umówiłem się z nimi na wyjazd. Wyruszyliśmy w sobotę w samo południe. Na miejsce dotarliśmy około 15tej. Rudy miał do odebrania odkurzacz wylicytowany na Allegro, więc udaliśmy się na Nową Hutę po odbiór. Tam przywitano nas po dresiarsku tekstem "Macie jakiś problem?" ale obyło się bez draki. Padało, więc przy okazji zakupów w centrum Handlowym M1 kupiliśmy wazelinę a ja dodatkowo tabletki na gardło, które dokuczało mi w tygodniu przed startem. Nie wspomniałem, że we wtorek lekarz stwierdził u mnie infekcje wirusową i zalecił dwu dobową kurację 20 tabletkami ino-cośtam. Nie bardzo to pomogło, więc w nocy czw/piątek łykałem polopirynę. Pomogła.
Po zakupach udaliśmy się na nocleg. Ja na ul. Kościuszki 58 do Hostelu OK. Miałem zarezerwowane łóżko w 4-osobowym pokoju, w którym byłem sam. Bardzo komfortowo się tam czułem. Po rozpakowaniu się wybrałem się na Krakowskie Błonia. Obejrzałem finish maratonu na rolkach a następnie spotkałem się z Rudym przy odbiorze pakietów startowych. W tym roku były słabe. Zwykła koszulka techniczna, numer z chipem, bon na pasta party i mnóstwo reklam. Lipa. Na godzinę 18:00 umówiony byłem na badania zmęczenia serca dla PAN, więc Rudy poszedł z bratem Mikołajem i jego dziewczyną Magdą na kolację a ja wciągnąłem porcję makaronu na pasta party (małą i zimną) popiłem to gorącą herbatką i poddałem się badaniom. USG, EKG wyszły dobrze. Lekarz, który mnie badał stwierdził, że wszystko wygląda i pracuje jak należy. Cieszyłem się tym bardziej, że podczas pobytu w szpitalu mówiono o ryzyku zapalenia mięśnia sercowego itp. Po badaniach wróciłem do hostelu i uszykowałem wszystko na start. Próbowałem zasnąć ale nawet tradycyjne piwo nie pomagało. Jakoś dotrwałem do rana. Po śniadaniu i toalecie ruszyłem w kierunku startu. Zostawiłem rzeczy w depozycie i zrobiłem małą rozgrzewkę. Tuż po niej spotkałem kuzyna Pawła, który również brał udział w biegu.

3,2,1 START! Wystrzał z pistoletu i maraton ruszył. Powoli przesuwałem się w kierunku linii startu trzymając rękę na przycisku Enter mojego Garmina. Rozpoczął się bieg. Jak zawsze przepełniało mnie szczęście, byłem bardzo wzruszony i wdzięczny Bogu, że mogłem po raz kolejny zmierzyć się z maratonem. Pierwsze trzy kilometry dosłownie truchtałem a mimo to serce waliło ponad 170 bpm i nie mogłem tego opanować. W międzyczasie zadzwonił do mnie znajomi z pracy. Tak to jest jak się biega z telefonem :) W okolicach 5km tętno zaczęło się stabilizować pod górną granicą trzeciego zakresu i powtarzając sobie ciągle, że muszę to za wszelką cenę utrzymać starałem się biec równym tempem. W pamięci zapadł mi blibord z Majkiem Tysonem z 5 km :) W połowie 6 km zlokalizowana była pierwsze agrafka, na której był nawrót i można było biec równolegle do biegaczy przed a następnie za sobą. Wypatrywałem kolegów ale na tym etapie jeszcze byli daleko za mną. I dobrze :) Potem był Rynek, Ratusz, Wawel i bieg drugim brzegiem Wisły i kolejna agrafka na 14km. Tam udało mi się wypatrzeć Micha. Biegł mocno skupiony i dopiero mój głośny krzyk wybudził go z letargu. Pomachał i uśmiechnął się do mnie. Wyglądał jak cyborg :) Przed połówką kolejna agrafka w okolicy zupełnie odsłoniętej przed słońcem, patelnia, ale miałem mnóstwo sił. Czułem się świetnie ale cały czas trzymałem równe tempo, lekko zwalniając na podbiegach i przyspieszając na zbiegach, mając świadomość ściany w którą miałem przywalić w okolicach 38km. Korzystałem z punktów odżywczych w taki sposób, że brałem butelkę Powerade, wylewałem połowę a resztę wsadzałem w nerkę i tak biegłem i piłem do następnego punktu. Jadłem banany przy każdej możliwej okazji. W okolicach 30km na powrocie z Nowej Huty spotkałem Michałów, którym wybiegłem na przeciw i przybiłem piątkę oraz Maćka Jaha z Wrocławia w wózku pchanym przez jego ojca. Wciągnąłem ostatni żel i zaatakowałem ostatnią dychę. Do 37km wszystko szło idealnie, zero problemów, poziom zmęczenia znośny, psychika ok, bo od początku ciągle wyprzedzam i nie jestem wyprzedzany dzięki agresywnej taktyce biegu z lekko narastającą prędkością i ustawieniu się na starcie w strefie na czas nieco gorszy od zakładanego na mecie. Pamiętam, że od 35km biegłem za kolesiem we wrocławskiej koszulce i właśnie na 37km przy próbie przyspieszenia za nim pierwszy raz w życiu zaatakowały mnie skurcze obu nóg. Masakra! Każda próba przyspieszania kończyła się skurczem. Na szczęście nie musiał się zatrzymać ani przejść do marszu. W tempie nieco wolniejszym dobiegłem do mety. Byłem pełen szczęścia bo pierwszy raz ukończyłem maraton w tak dobrej dyspozycji i z czasem niewiele gorszym od życiówki. Wpadając na metę słyszałem doping wója Jacka i jego rodziny. Odebrałem medal i udałem się wprost na stanowisko lekarskie, gdzie kolejne badania wykazały, że wszystko ze mną jest ok.



Przed wyjazdem z Krakowa spotkałem staruszka, który w wieku 90 lat nadal biega i startuje w maratonach. Też bym tak chciał :) To była ciekawa i inspirująca rozmowa.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...